Macie chwilę czasu? Bo my mamy go bardzo dużo. Wejdziemy więc na pewne podwórko w Chorzowie. Familoki, cegła, trochę przytulnie, trochę strasznie. W górę wznoszą się ściany z oczodołami okien. Niektóre z nich są otwarte, suszy się w nich pranie. Sznurki parciane przyczepione gwoździkami w poprzek ram okiennych. Na nich gacie, koszule i spodnie. Poruszają się nieznacznie w rytm lekkiego wiatru.
Z każdego okna dobiegają inne odgłosy życia. Na pierwszym piętrze ktoś tłucze mięso na kotlety, na drugim – głośno gra radio. W oknie na trzecim piętrze cisza, za to czuć mocny zapach kapusty. Kilka okien dalej słychać krzyki dzieci. Milkną i zaraz słychać je na podwórzu.
Troje dzieciaków wybiegło na pokryte ubitą ziemią podwórze. Rozbiegły się w różnych kierunkach. jedno z nich trzymało coś w rękach, ale tak szybko zniknęło za garażami, że nie dało się zauważyć, co to było.
Garaże stoją nierównym rzędem. Wyglądają jakby jeden był sukcesywnie dobudowywany do drugiego w różnych odstępach czasu. Są mniejsze i większe. Niektóre używane, inne otwierane od wielkiego dzwonu, na co wskazują wysokie krzaki rosnące przed samymi drzwiami i oparte o nie szpargały.
Luksfery i zbrojenia
W górnej części drzwi garażowe mają okienka. Lata temu wstawiono do nich takie szkło, jakie akurat było pod ręką. W jednym miodowe zbrojone szyby, w innym diabelsko brudna kwadratowa mleczna szybka. W jeszcze innym szkło pokryte dziwnymi wzorami.
Na szczytowej ścianie ciągu garaży również znajdują się okienka. Wstawiono w nie luksfery, które skutecznie uniemożliwiały zaglądanie do środka, chociaż okienka znajdowały się w sam raz na wysokości człowieka. Gdyby nawet przyłożyć do takiej luksfery twarz i okryć dłońmi, nie dałoby zobaczyć zawartości takiego garażu. Zresztą, zaraz by się podniosło larum, bo któraś z czujnych kobiet od razu ryknęłaby na całe podwórko: „A co pan tu robi?!”
Jeden z garaży musiał mieć okienka ustawione na przestrzał. I to w nim właśnie stał Chevrolet Master Deluxe Touring Sedan. Rok produkcji 1939. Zakupiony 7 kwietnia owego roku przez magistra Wacława Żymierskiego, zamieszkałego w Chorzowie przy ulicy Wolności 70. Wiadomo o tym z zaświadczenia, które zostało wystawione przez Katowicką Spółkę Motoryzacyjną z siedzibą przy ulicy Plebiscytowej 17.
Świadectwo nr 9394
I jeszcze z tego pisma można dowiedzieć się, że cena auta wyniosła 9800 złotych, została wpłacona w pełnej kwocie. Samochód był fabrycznie nowy, co potwierdza świadectwo pochodzenia numer 9394. Powstał w warszawskiej montowni Lilpop, Rau i Loewenstein, która mieściła się przy ulicy Bema 65. Zaświadczenie, w którym zawarto przytoczone wyżej informacje, „zostało wydane w celu uzyskania ulg podatkowych dla nowego właściciela”.
Mgr Żymierski nie pojeździł autem zbyt długo. Zaledwie cztery miesiące. Wybuchła wojna i wóz trafił do garażu. Ciekawe, że w momencie wybuchu wojny wielkiego Chevroleta nie zarekwirowały władze wojskowe. Może nikt nie zdążył go zmobilizować? Dzięki temu nie podzielił losu wielu innych samochodów, które zostały zniszczone podczas wojny albo trafiły do Rumunii wraz z ewakuowanym rządem.
Majestatyczny Chevrolet Master Sedan Deluxe przetrwał wojnę. Najprawdopodobniej jeździł kilka lat po wojnie, nie wiadomo jednak w jakich dokładnie latach. W pierwszych powojennych latach komunistyczne władze wydały zakaz posiadania prywatnych samochodów osobowych z silnikami o dużych pojemnościach. To był gwóźdź do trumny nielicznych ocalałych aut tego rodzaju.
Master trafił do niepozornego garażu w jednym ze śląskich miast. Tam na długie lata przejęły go w posiadanie cisza, kurz i gryzonie. Dziesiątki smutnych zasuszonych trucheł w ciągu lat wypełniły wnętrze wozu.
Codzienny gość
Auto regularnie odwiedzało słońce. Wpadało do wnętrza z dwóch stron. Raz z tyłu od strony kierowcy, innym razem z boku od strony pasażera. Zapewne dlatego tylne lewe okienko zamieniło się hipsometryczną mapę górskiego jeziorka. Tak samo jak szyba w prawych tylnych drzwiach. Przez lata wielki Chevrolet nie niepokojony przez nikogo stał się odrębnym ekosystemem, w którym poza promieniami słońca królowały gryzonie, pająki i inne małe żyjątka.
W ciągu dziesięcioleci nadwozie pokryło się patyną, lecz w żadnym miejscu rdza nie poczyniła spustoszenia. Polakierowana początkowo na czarno blacha nabrała tu i ówdzie ciepłego rdzawego odcienia, który nadał samochodowi odium tajemniczości.
Wóz został wybudzony z hibernacji w 2018 roku. Wtedy po kilkudziesięciu latach ponownie w pełni ujrzał światło dzienne. Już w nowych czasach. Z jękiem rozprostował zastałe resory i amortyzatory. Kiedy robiliśmy zdjęcia, samochód należał do Roberta Stecia, który zaprezentował go podczas wystawy zabytkowej motoryzacji Klasyczny Koneser w Warszawie.
Zęby i myszy
Tapicerka, mimo, że wyblakła i narusza zębem czasu i myszy, trzyma się nieźle. Nawet dzisiaj, po 80 latach. Jest wciąż wygodna. Miękkości kanap mogą pozazdrościć najlepsi współcześni producenci.
Pod maską duża rzędowa szóstka. Świerzbią nas ręce, żeby ją odpalić. Sprawdzić świece, aparat zapłonowy, zalać olej, paliwo i… Chociaż może nie należy go ruszać. Niech zostanie spatynowanym pomnikiem, imponującym elementem wystroju wnętrza w salonie szalonego kolekcjonera. Nalać sobie kieliszek wódki od Baczewskiego i sącząc ją, długie godziny patrzeć na ten wóz.
Głupia sprawa – to jest właśnie samochód, o którym należy mówić wszem i wobec: „Jedyny taki! Zobacz!” Patrz uważnie i zapamiętaj go na zawsze, bo nie wiadomo, czy znowu nie zniknie na długie lata w garażu albo szopie, czekając na lepsze czasy. Na jeszcze lepsze czasy.
Kiedy już wiemy, jak naprawdę wyglądał Chevrolet od Lilpopa, oczami wyobraźni czym prędzej sadzamy za fajerą Witolda Rychtera i kibicujemy mu w wyścigu po kolejne puchary w przedwojennych rajdach.